+2
amphi 1 marca 2020 20:53
Zamiast wstępu

Mało brakowało, a ta relacja w ogóle by nie powstała. A to wszystko dlatego, że utknąłem na pisaniu wstępu. Uwielbiamy podróżować i każdego roku w ferie zimowe wybieramy się do jakiegoś odległego kraju. Trafiły się bilety w niezłej cenie do Kolumbii, zdecydowaliśmy się polecieć i tyle. Jak to atrakcyjnie ubrać w słowa? Moja kreatywność postanowiła zastrajkować, więc ta relacja nie ma wstępu i .. kropka.

Kolejne miesiące po zakupie biletów upłynęły na zastanawianiu się co konkretnie chcemy w Kolumbii zobaczyć i po długich rozważaniach powstał taki oto plan podróży:

Dzień 1: Przejazd do Wiednia, przelot do Istambułu a stamtąd do Bogoty
Dzień 2: Przelot Bogota->Neiva, przejazd do Villavieja
Dzień 3: Villavieja, pustynia Tatacoa
Dzień 4: Neiva->Salento
Dzień 5: Salento, dolina Cocory
Dzień 6: Salento, plantacje kawy, przelot do Santa Marta
Dzień 7: Santa Marta, park Tayrona
Dzień 8: Santa Marta -> Cartagena
Dzień 9: Cartagena
Dzień 10: przelot Cartagena -> San Andres
Dzień 11: San Andres
Dzień 12: San Andres
Dzień 13: przelot San Andres -> Bogota
Dzień 14: Bogota -> Villa de Leyva
Dzień 15: Villa de Leyva -> Bogota
Dzień 16: przelot Bogota -> Panama -> Stambuł -> Wiedeń
Dzień 17: Wiedeń i powrót do kraju

Aha, jak zawsze podróżujemy z naszą córką, występującą dalej pod ksywą Alex, która w momencie wylotu miała już 6.5 roku.

Image

Image



Dzień 1 i 2 czwartek, piątek Śląsk -> Wiedeń -> Istambuł -> Bogota -> Neiva -> Villavieja

Kiedy myślę o naszej trasie, dochodzę do wniosku, że zdecydowanie nie wybieramy najłatwiejszych metod podróżowania. :)
Początki były całkiem proste: dojazd do Wiednia ze Śląska samochodem nie stanowi większego problemu, a po krótkim locie trafiliśmy na nowe lotnisko w Stambule. Wszystko pięknie, jest nowocześnie i przestronnie. Najwyższa pora, bo stare lotnisko bywało takie zatłoczone.

Image

Image

Kiedy kupowaliśmy bilety ze zdziwieniem zauważyłem, że trasa IST-BOG-IST jest obsługiwana dreamlinerem. Jak to, przecież Turkish nie posiada dreamlinerów – pomyślałem. Okazuje się, że latem Boeing dostarczył pierwsze samoloty i w ten sposób mieliśmy okazję przelecieć się prawie „nówkami”

Image
Turkish idzie w ekologię – Alex dostała zestaw drewnianych zabawek zapakowany w płócienny woreczek

Minęło ponad 14 godzin lotu i już byliśmy na lotnisku w Bogocie. Wylądowaliśmy ok. 9:00 rano i mieliśmy jeszcze sporo czasu, żeby załatwić różne sprawy. Pierwsze zdziwienie: nawet w punkcie informacji nie mówią po angielsku. Wkrótce okaże się, że to pewien standard w Kolumbii, typowy człowiek nie rozumie tutaj pytania typu „how much?”. Nic to, google translate przychodzi z pomocą. Kolejna sprawa: wypłata gotówki. Z informacji na forum wynika, że nie ma bezpośrednio na lotnisku bankomatów BBVA i Davivienda, z których można wybrać pieniądze bez prowizji. Zajmowałem się właśnie tłumaczeniem tej oczywistości żonie, która w tym momencie wskazała na coś. Ze zdziwieniem przyznałem, że to .. bankomat BBVA. Tyle, że nieźle ukryty, o szczegółach jak go znaleźć napisałem tutaj: viewtopic.php?f=688&p=1306554#p1306554
Z kolei karta telefoniczna z pakietem internetowym na miesiąc jest dziwnie droga (ok. 80zł) w punkcie sprzedaży akcesoriów telefonicznych/kafejce internetowej. Wystarczy przejść się trochę po sklepach na lotnisku, żeby przekonać się, że najtaniej można kupić kartę telefoniczną … no właśnie gdzie? Jak to? Oczywiście, że w cukierni Pastelitos na pierwszym piętrze (45k COP, choć pewnie na mieście karty telefoniczne są taniej).

Image

Bezpłatnym autobusem przemieszczamy się między terminalami i idziemy do stanowiska Easyfly, żeby zrobić odprawę na lot do Neivy. Pełna konsternacji mina obsługującej pani nie wróży nic dobrego. Oczywiście nikt z obsługi nie mówi po angielsku.. Pani po konsultacjach z koleżankami dzwoni gdzieś i … podaje mi słuchawkę. Odzywa się męski głos, który z nienagannym akcentem informuje nas, że nasz lot jest przełożony o trzy godziny i oferuje jako przeprosiny darmowy obiad. Duża ulga, już myśleliśmy, że mamy większe kłopoty. Co do lotu to wiedzieliśmy już wcześniej, bilety były kupowane z dużym wyprzedzeniem, to i szansa na zmiany większa. Posiłek za free jest jednak miłym akcentem, bo zbliża się pora obiadowa.
W końcu nadchodzi czas na boarding. Cieszymy się, bo to jedna z atrakcji wyjazdu, pierwszy raz lecimy ATR 42. Malutki samolot i odczucia zupełnie inne, mocno kołysze na zakrętach ;)

Image

Lądujemy, łapiemy taxi na dworzec autobusowy, a stamtąd rozklekotanym busikiem (8k COP) w ciągu godziny przemierzamy kręta drogę do Villavieja.

Jest pięknie, pusto, cały czas takie widoki:

Image

Ufff, i w ten właśnie po około 38 godzinach od wyjazdu z domu docieramy do hotelu :DBo Pablo już w Medellin nie mieszka :)

https://www.youtube.com/watch?v=C19U4guWDq8

A tak na serio, trochę szkoda Guatape koło Medellin, no ale nie można mieć wszystkiego...Dzień 3 sobota Villavieja, pustynia Tatacoa

Głowną atrakcją dla której przyjeżdża się do Villavieja jest pustynia Tatacoa. A właściwie dwie: czerwona i szara. Kłopot w tym, że znajdują się solidny kawałek drogi od miejscowości (zwłaszcza szara).

Szczęśliwie (heh, to taki trochę naciągany przypadek :) ) poprzedniego dnia poznaliśmy w naszym hotelu lokalnego przewodnika, który miał zabrać naszych nowych sąsiadów, Francuzów, na pustynię. Przeprowadziliśmy długie negocjacje cenowe i zdecydowaliśmy się skorzystać z jego usług razem z nimi. Stąd też kolejnego dnia o szóstej rano czekał na nas tuk-tuk (Francuzi jechali wynajętym przez siebie samochodem). Najpierw wybraliśmy się na czerwoną pustynię, potem szarą, po drodze oglądając jeszcze różnorodne formacje skalne (niektóre przypominające zwierzęta).

Image

Eh, sama przejażdżka wśród tych nietypowych widoków jest warta tułania się do Villavieja, a co dopiero pustynie. Nawet trudno wybrać która nam się bardziej podobała: „kosmiczna” czerwona czy pełna intrygujących formacji skalnych szara.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Można podjadać samodzielnie zerwane owoce kaktusa

O upływie czasu przypomniały nam nasze burczące brzuchy, na szczęście w pobliżu był bar, w którym zjedliśmy jajecznicę i arepę. Ten typ śniadania powtarzał się często ku mojemu zadowoleniu i narzekaniom żony, która przez cały rok nie zjada tyle jajecznicy, co w ciągu tych dwóch tygodni podróży.


Image


Pustynia szara jest bardziej oddalona, ale równie piękna i .. do tego wybudowano tam basen :)

Image

Image


Image
Jakiego zwierzaka przypomina Wam ta formacja skalna po prawej?

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Jako, że basen mieliśmy w hotelu (!!!) to zdecydowaliśmy się na powrót do Villavieja jeszcze sporo przed południem. Tu w ogóle ciekawostka, standardem w Kolumbii (wyjątkiem była Bogota i Villa de Leyva) jest brak ciepłej wody w kranie i prysznicu. Można mieć przyjemny hotel z basenem, a i tak leci zimna woda :)
Z braku innych rozrywek i robiąc rekonesans obiadowy przemierzyliśmy Villavieja wzdłuż i wszerz. Nie było to trudne, bo miejscowość to kilka ulic na krzyż. :) Po długiej podróży do Kolumbii leniwe początki są przyjemne :)

Image

Image

Centralnym punktem miasteczka jest plac i zlokalizowany przy nim kościół. Sama świątynia okazała się bardzo skromna, i o czym przekonaliśmy się na wieczornej mszy pozbawiona podstawowych udogodnień typu nagłośnienie. Cóż, sam ksiądz grzmiący podczas płomiennego kazania nadrabiał zdecydowanie te niedostatki. :)

Image

Image

Image

Image

Wracając do jedzenia, udało nam się znaleźć knajpkę w której zestaw: zupa, drugie danie i napój kosztował 10k COP. Smaczne, trochę podobne w smaku do naszej kuchni, z wyjątkiem faktu, że platan czy to w zupie czy smażony jako dodatek jest nieodzowną częścią posiłku.

Image

No i to tyle na dzisiaj. Resztę dnia spędziliśmy dochodząc do siebie na basenie hotelowym. Miał być jeszcze wieczorny wypad do obserwatorium astronomicznego znajdującego się na czerwonej pustyni, ale nietypowa pogoda pokrzyżowała nasze plany. Rano chmury chroniły nas na pustyni przed gorącem, ale utrzymujące się zachmurzenie sprawiło, że nic nie zobaczylibyśmy w obserwatorium. Trochę szkoda, bo uważa się, że to jedno z najlepszych miejsc na tego typu obserwację w Ameryce Południowej, ze względu na rzadką zabudowę i związany z tym brak zanieczyszczenia światłem. A gdy komuś trafi się pobyt w Villavieja podczas nowiu, podobno jest magicznie..Odnośnie dyskusji botanicznej: tak, my też wiele lat temu przekonaliśmy się boleśnie jak to jest. Strasznie nam zasmakowały owoce kaktusa i w markecie uważnie oglądaliśmy każdy, obracając w dłoniach, a nawet macając. Chwilę później mówię: ałł, w rączce tego wózka sklepowego są chyba pozostałości waty szklanej albo jakieś opiłki :D

Ale wracając do Kolumbii:

Dzień 4, niedziela Villavieja -> Salento

Rankiem udaliśmy się do ukrytej nieco piekarenki na nieco dziwne bułki (jakby zawierające lekko surowe ciasto w środku) i pączuszki w kształcie kulek. Ceny były tak przyjazne, że nabraliśmy tego sporo i niespiesznie jedząc obserwowaliśmy otoczenie. Wygląda jakby piekarnia była ranem najbardziej obleganym miejscem w Villavieja, zakupy robiły tutaj i całe rodziny i różni ludzie zatrzymując się tylko na chwilę w drodze do swoich zajęć.

Image

Image

Wróciliśmy do hotelu żeby się spakować. Jak to? Dopiero co przyjechaliśmy i znowu w drogę? No cóż, zaplanowaliśmy podróż po Kolumbii trochę intensywnie :) Wracamy do Neivy i tym razem zamiast rozklekotanego busika trafia nam się pickup, który okazuje się o wiele wygodniejszym środkiem transportu (mniej odczuwa się nierówności).

Image

Podczas oczekiwania na autobus do Armenii korzystamy z lokalnego wynalazku: automat do kart do toalety. To o tyle ciekawe, że do karty otwierającej bramkę do WC dołączony jest pakunek z papierem do wiadomo czego :)

Image

Image

Autobus ma jechać 290km prawie siedem godzin i po pierwszych dwóch godzinach zastanawiamy się jak to możliwe, skoro średnia prędkość dochodzi do 80km/h. Niestety po pewnym czasie okazuje się gdzie tkwi haczyk, droga robi się nieprawdopodobnie kręta, jakby składająca się z niekończących zakrętów. Pokonujemy ją dziarskim tempem, wariacko wyprzedzając na zakrętach ciężarówki. A tu prawie pionowe skały i przepaście. :lol: Szczęśliwie jest niedziela, więc i ruch mniejszy. To ważne, bo ostatni bus do Salento z Armenii odjeżdża o 20:00, a więc jakieś pół godziny po planowym przyjeździe naszego autobusu. Ostatecznie docieramy do Armenii z kilkunastominutowym opóźnieniem, więc pędzimy biegiem na drugi koniec dworca w poszukiwaniu busika. Jesteśmy na czas, a nawet parę minut wcześniej, co okazuje się ważne, bo busik jest bardzo zatłoczony. Pasażerowie to głównie lokalna młodzież. Hmm, o co chodzi, skąd ta popularność Salento wśród młodych Kolumbijczyków? Jak się okazuje mieliśmy się wkrótce o tym boleśnie przekonać.. Ale nie uprzedzajmy faktów, o tym w kolejnym odcinku.. Na razie tylko powiem, że szczęśliwie dotarliśmy do naszego hostelu i z wielką ulgą padliśmy jak kłody na łózka.Dzień 5, poniedziałek Salento, dolina Cocory

Nasz hostel był prowadzony przez sympatycznego Hiszpana, Jesusa. Jaka to ulga móc pogadać po angielsku, aczkolwiek jego jak wydawało się wręcz przesadna uprzejmość wzbudziła nasze zdziwienie. Właściciel zaczął tłumaczyć i przepraszać, że dzisiaj jest wielkie lokalne święto, a Kolumbijczycy jak się bawią to w najlepsze, że może być głośna muzyka. Dowiedzieliśmy się, że dostajemy specjalną zniżkę o którą nawet nie prosiliśmy itp. Itd. W końcu zdezorientowani nieco tym pełnym kurtuazji traktowaniem udaliśmy się spać. Pokój i cały budynek wyglądał lepiej niż się spodziewaliśmy, więc kolejne miłe zaskoczenie. Jak pisałem poprzednio położyliśmy się i … nasz sen nie potrwał zbyt długo. Pokój był zlokalizowany w oddzielnym budynku, tuż przy niepozornej, choć stromej drodze. Jak się jednak okazało to główna droga wylotowa z miasteczka i typowo nie ma to znaczenia, ale.. co się dzieje gdy setki (jeśli nie tysiące) lokalsów wracają z imprezy? Otóż co kilkanaście sekund słyszeliśmy wycie kolejnego pojazdu, czy to motoru, jeepa, busa dodającego gazu, żeby wjechać na znajdującą się za oknami górkę. Muszę przyznać, że jednostajna muzyka nie przeszkadza tak jak takie wycie odbywające się w nieregularnych odstępach. Przebiło to nawet mój dziwny pomysł sprzed lat, by zamieszkać w hotelu znajdującym się w porcie (eh ten zgrzyt kontenerów ładowanych na wagony :lol: przez całą noc ). Koniec końców zmęczenie wzięło górę i trochę pospaliśmy. Na usprawiedliwienie właściciela kolejna noc była fantastyczna, bo było już cicho, a pokojowi nic nie można zarzucić.
Aby zrekompensować sobie niedostatki żywieniowe z poprzedniego dnia postanowiliśmy nieco poszaleć i wpadliśmy do knajpki Brunch prowadzonej przez Amerykanów. Heh, można się domyśleć jakie to jedzenie. Wielkie porcje, pyszne, a ilość kalorii to chyba liczona w tysiącach :D

Image

Image

Zadowoleni, udaliśmy się na poszukiwanie jeepów, które miały nas zawieźć do doliny Cocory. Typowo nie ma z tym problemu, bo odjeżdżają z okolicy głównego placu w mieście, ale ze względu na nocną imprezę znaleźliśmy je zupełnie gdzie indziej. Aktualnie bilet kosztuje 4k w jedną stronę. Drugie tyle trzeba zapłacić za wejściówkę do parku (plus kolejna taka opłata przy wyjściu).

Image

Zwiedzanie doliny Cocory wiąże się z trekkingiem, można przejść pętlę w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara i zobaczyć najpierw słynne palmy, albo w kierunku przeciwnym do zegara i zacząć od trudniejszej technicznie części w której trzeba pokonywać strumyki, kamienie i mostki. My zdecydowaliśmy się na wersję zgodną z ruchem wskazówek zegara i nie żałowaliśmy. Szło nam się dobrze i pewnie duża w tym zasługa tego, że było sucho. Podejrzewam, że po solidnych opadach wędrówka musi być bardziej wymagająca (błoto i wezbrane strumienie) o czym zresztą świadczą wypożyczalnie kaloszy (których my nie potrzebowaliśmy). Podczas wędrówki pomocne są maps.me, w które wrzuciliśmy plik z trasą trekkingową w dolinie Cocory (są drobne nieścisłości, ale pozwala zorientować się jak daleko jeszcze).
Tak więc raptem po kilkunastu minutach wyszliśmy w „palmowe” miejsce. Wrażenie trudne do opisania, wokół tak wiele odcieni zieleni, nic co by psuło ten piękny krajobraz i .. majestatyczne palmy. Wspinając się dalej mamy możliwość obejrzenia doliny z góry i od innej strony. Od strony trudności przypomina wędrówkę w Beskidach, ale z zupełnie innymi widokami. :)

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (11)

maps 1 marca 2020 21:10 Odpowiedz
Ale jak to tak? Bez Medellin?
amphi 2 marca 2020 06:41 Odpowiedz
Bo Pablo już w Medellin nie mieszka :)https://www.youtube.com/watch?v=C19U4guWDq8A tak na serio, trochę szkoda Guatape koło Medellin, no ale nie można mieć wszystkiego...
maps 3 marca 2020 22:30 Odpowiedz
Tylko uważajcie na agawy!Moja ex kiedyś weszła w takie po piłkę i potem cały wieczór musiałem jej wyciągać mikroskopijne igiełki z biustu.
ozim 4 marca 2020 14:38 Odpowiedz
chyba opuncje?
jekyll 4 marca 2020 19:52 Odpowiedz
Słonia :D
sudoku 5 marca 2020 15:05 Odpowiedz
MaPS napisał:Tylko uważajcie na agawy!Moja ex kiedyś weszła w takie po piłkę i potem cały wieczór musiałem jej wyciągać mikroskopijne igiełki z biustu.Może specjalnie weszła, wiedząc co będzie potem... ;)
maps 5 marca 2020 15:05 Odpowiedz
@ozimJasne, że opuncje! Wybacz niepamięć, to było prawie 20 lat temu ;)@SudokuPewnie, że specjalnie - po piłkę :lol:
tropikey 13 marca 2020 19:06 Odpowiedz
@amphi:cyt.: "Można by się wręcz zastanawiać z czego jeśli nie z opłat od zwiedzających te plantacje się utrzymują, skoro jak wyjaśnił nam Jesus, właściciel hostelu kawa z tej prowincji jest kiepskiej jakości".A powiedzieli Wam może, które rejony Kolumbii są pod tym względem lepsze?
amphi 14 marca 2020 08:24 Odpowiedz
@tropikey na plantacjach oczywiście o jakości lokalnego produktu nic nie wspominali, ale o kawie dużo dowiedzieliśmy się od właściciela hostelu w Salento. Oto jego porady:- kawę najlepiej kupić w Bogocie. Szczególnie poleca firmę Amor Perfecto, która jego zdaniem robi dokładną analizę jakości kawy w danym sezonie i wykupuje produkt z całych plantacji w dystryktach w których aktualnie kawa jest najlepsza- prowincje polecane: Narino (typowo kawa łagodna w smaku), Huila, Sierra Nevada (mocna kawa do espresso)Nam się udało kupić świetnej jakości kawę w wielkim centrum handlowym w pobliżu Terminal Salitre. Był tam duży market Exito,w którym był solidny wybór kawy w dobrych cenach. Była i Amor Perfecto i Juan Valdez. Można było sobie wybrać kawę typu single origin z danego regionu.
j-a 16 marca 2020 16:10 Odpowiedz
Potwierdzam, Nariño jest bardzo przyzwoita. W Juan Valdez można się napić jako cafe origen, trzeba prosić o suave, trochę drożej niż zwykłe cafe volcan. Sprzedają też w paczkach 0,5 kg ziarno, polecam choć nie tanie. W domu smakuje nawet lepiej :). Mnie podpasowała, inne dopiero będę próbował. Niezła jest też cafe Quindio, firma prowadzi też sieć kawiarni. Generalnie na miejscu smakuje nieźle, lokalesi chwalą. Kiedyś piłem ale dostałem mieloną, ziarno dopiero popróbuję bo mam zapasik :). W Kolumbii podobno gorsze gatunki kawy są mocniej palone. Kawa kolumbijska wyższej jakości (zawsze arabika, innej się nie uprawia) jest lekka, z owocowymi nutami.@amphi Czekam na dalszą część relacji!
chester0 29 marca 2020 15:46 Odpowiedz
poznaje widoki z ibisa w Bogocie, fajnie zobaczyć je ponownie :D