Po takim doświadczeniu woleliśmy wpadać na stare miasto z samego rana. Wtedy też najlepiej też poszwendać się po targu, raczej z ciekawości, bo ceny ubrań i wszelakich drobiazgów są znacznie wyższe niż w Hanoi czy Ho Chi Minh. Natomiast podobno całkiem korzystnie można sobie sprawić elegancki garnitur czy żakiecik.
Ciekawym doświadczeniem była wizyta w kościele. Akurat trafiliśmy na mszę dziecięcą i dzieciaki ubrane w mundurki szczelnie wypełniły mury kościoła.
Dzięki temu, że hotel był zlokalizowany z dala od centrum turystycznego jak i od plaży, ceny w lokalnych knajpkach były bardzo przyjazne. Szczególnie upodobaliśmy sobie naleśniki ryżowe Banh Xeo. Szczęśliwie u Wietnamczyków siedzących przy sąsiednim stoliku podejrzeliśmy jak się to je: należy włożyć naleśnik w papier ryżowy, nałożyć do środka dodatków warzywnych i maczać w sosie.
:) Jak się to już wie, to można się zajadać, pycha!
Na mieście można z kolei kupić grillowane specjały typu ośmiornice lub żaby
:)
Lokalną specjalnością jest grillowany papier ryżowy z dodatkami. Smakuje całkiem ok.
Dni 9-12, niedziela – środa, Hoi An i okolice część 2
Zanim przejdę do „konkretów” jeszcze mała ciekawostka związana ze śniadaniami. Wygląda na to, że Wietnamczycy mają zupełnie inne wyobrażenie na ich temat, bo praktycznie zawsze dostępne są podczas śniadań dania … obiadowe
:)
Fantastyczną rzeczą związaną z Wietnamem jest mnogość egzotycznych owoców. Jeśli ktoś wie co to jest to zielone, proszę o informację. Nam powiedzieli "apple", ale jabłka to zupełnie nie przypomina.
:)
Wracając do Hoi An… Z samego rana Hoi An sprawia zupełnie inne wrażenie niż wieczorem, na starym mieście pustki
Rowerem można pojechać w przeciwnym kierunku, czyli na plażę. Po drodze warto zatrzymać się w wiosce Tra Que, trzeba skręcić w prawo kawałek za mostem. Tutaj można zobaczyć poletka na których uprawiane są zioła i warzywa. Są nawet organizowane wycieczki z Hoi An, jakby ktoś chciał poznać temat dogłębnie.
:) Nam wystarczył rzut oka i pojechaliśmy dalej w kierunku plaży.
Jadąc dalej główną drogą mija się sprzedawców owoców morza i tuż przy plaży właścicieli parkingów, którzy usiłują zatrzymać rowery.
Ostatecznie dojeżdżamy do plaży An Bang, gdzie faktycznie wjazd z rowerami jest wzbroniony. My jednak tylko zerknęliśmy, jak dla nas An Bang była zbyt zatłoczona i udaliśmy się dalej.
Jeśli skręci się w lewo w pierwszą przecznicę jadąc od plaży An Bang i wytrwale jedzie tą drogą, nie zważając, że na sto metrów zamienia się w piaszczystą, to wkrótce dojeżdża się do wejść na niewielkie, kameralne plaże. My zjechaliśmy w tą dróżkę:
I po chwili byliśmy na „Holiday Beach”
Idea jest taka: właścicielka udostępnia parking oraz leżaki w zamian za zakup jedzenia lub picia. Ceny nie są specjalnie wysokie i za 6-8zł od osoby mieliśmy zimny napój i możliwość korzystania z leżaków jak długo chcieliśmy.
Takimi łupinkami Wietnamczycy pływają.
Alex była szczęśliwa, bo morze pełne było wspaniałych muszli
Szósta rano w dżungli czyli wypad do My Son
Wstajemy wcześnie rano i już za piętnaście piąta wychodzimy z hotelu. Dlaczego tak wcześnie? Wybieramy się do dżungli na wschód słońca, a konkretnie chcemy odwiedzić kompleks świątynny My Son. Dystans 40km pokonujemy w ponad godzinę i gdy zjawiamy się na miejscu okazuje się, że oprócz kilkunastu współtowarzyszy z autobusu i obsługi nie ma nikogo. To niesamowite uczucie widzieć dżunglę budzącą się do życia i ruiny hinduskich świątyń w promieniach wschodzącego słońca. Choć trzeba być nieco ostrożnym, bo zdziwione węże w pośpiechu uciekają na nasz widok.
Gdzieniegdzie widać charakterystyczne doły, to leje po amerykańskim bombardowaniu z czasów wojny.
Miłym akcentem jest to, że przewodnik wielokrotnie wspomina, że polska ekipa konserwatorów zabytków w znaczący sposób przyczyniła się do odrestaurowania tego miejsca. Zresztą najlepszym dowodem, że Wietnamczycy pamiętają jest znajdujący się w Hoi An pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego, kierownika ekipy konserwatorskiej. To ciekawa postać, więcej można dowiedzieć się tutaj:
amphi napisał:Z pomocą przyszedł Qatar i jego promocja na Wietnam, udało się zdobyć bilety open-jaw na trasie Warszawa->Doha->Hanoi i Ho Chi Minh->Doha->Warszawa w całkiem fajnej cenie.Jaka to jest fajna cena?
@cypel "całkiem fajna cena" to termin zależny od okoliczności
:) z naszego punktu widzenia to były najdroższe bilety jakie kiedykolwiek kupiliśmy, bo kosztowały 1900zł/os, co było o 1000zł na bilecie więcej niż na przykład wydaliśmy do Chin ale: strasznie chcieliśmy zobaczyć Katar i taki jednodniowy stop plus luksusowy hotel od linii był warty ewentualnej dopłatytermin co do dnia nam pasowałwylot z Warszawyopen jaw czyli oszczędność czasu i pieniędzy na kolejny przelot w WietnamieAle decydujący był fakt, że albo bierzemy ten deal albo pewnie nigdzie nie polecimy z powodu wesela
:)@QbaqBA słuszna uwaga, to był A330. Z mojego punktu widzenia, nie ma wielkich różnic między A330 i A340, ta sama niekorzystna konfiguracja siedzeń 2-4-2 gdy się leci we trójkę. Dla dwóch pasażerów z kolei idealnie. W A330/A340 polecam dla trójki pasażerów brać jeden z ostatnich rzędów w środku, bo na samym końcu jest 2-3-2, no ale nie ma okna
:)
My też jeździliśmy Camelem i pomimo bardzo złych opinii jakoś daliśmy radę przejechać z nimi 1700km. Jest to mocno podejrzana firma. Często nie pozwalali umieścić bagażu w luku tylko kazali wrzucić między łóżka, a w luku leżały jakieś kartony, które rozwozili po całym Wietnamie, po drodze.
amphi napisał:Dzień 3, poniedziałek, Hanoi3 i za niewielkie pieniądze (może 10k VND) dojechaliśmy jakiś 1km od naszego hotelu. Czytałem, że przejazd jest około 15:00, ale na miejscu okazało się, że tego dnia pociąg pojawi się dopiero wieczorem. Gapiów i tak było sporo, z czego skwapliwie korzystali mieszkańcy okolicznych domów sprzedając kapelusze, peleryny i mnóstwo innych rzeczy.Cześć,Cena autobusu nr 86 to 35.000 VND ale jeśli jest sposób na to, by płacić 10k to chętnie się dowiem. Serio!
:) A co do pociągu to jaki to był dzień tygodnia? Albo może z uwagi na Tet zaszły jakieś zmiany, bo ten najpopularniejszy wśród turystów przejazd jest właśnie o 15:30. Poza tym czekam bardzo na ciąg dalszy!p.
@Oszukani zgadzam się, o naszych przygodach z firmą camel napiszę w dalszej części.@puhacz nie napisałem, że bilety kosztowały 10K tylko "niewielkie pieniądze (może 10k VND)" ale to cenna uwaga, zmodyfikuje relację, może się przyda komuś w przyszłości. Dzięki!
amphi napisał:Fantastyczną rzeczą związaną z Wietnamem jest mnogość egzotycznych owoców. Jeśli ktoś wie co to jest to zielone, proszę o informację. Nam powiedzieli "apple", ale jabłka to zupełnie nie przypomina.
:) prawdopodobnie jujube albo apple ber
cypelamphi napisał:Fantastyczną rzeczą związaną z Wietnamem jest mnogość egzotycznych owoców. Jeśli ktoś wie co to jest to zielone, proszę o informację. Nam powiedzieli "apple", ale jabłka to zupełnie nie przypomina.
:) prawdopodobnie jujube albo apple ber
Jak dla mnie to guava i w Wietnamie dostawaliśmy ją bardzo często. Podobnie jak moja ukochana pitaja ;)
cypelamphi napisał:Fantastyczną rzeczą związaną z Wietnamem jest mnogość egzotycznych owoców. Jeśli ktoś wie co to jest to zielone, proszę o informację. Nam powiedzieli "apple", ale jabłka to zupełnie nie przypomina.
:) prawdopodobnie jujube albo apple ber
Jak dla mnie to guava i w Wietnamie dostawaliśmy ją bardzo często. Podobnie jak moja ukochana pitaja
;)
flower188 napisał:Jak dla mnie to guava i w Wietnamie dostawaliśmy ją bardzo często. Podobnie jak moja ukochana pitaja
;)Ten owoc to Táo - (Ziziphus mauritiana). Często mówią, że to jabłko ale nie wiem czy naprawdę tak myślą, czy chcą żeby turysta już się odczepił
;)W każdym razie nie jest to guava.p.
Po takim doświadczeniu woleliśmy wpadać na stare miasto z samego rana. Wtedy też najlepiej też poszwendać się po targu, raczej z ciekawości, bo ceny ubrań i wszelakich drobiazgów są znacznie wyższe niż w Hanoi czy Ho Chi Minh. Natomiast podobno całkiem korzystnie można sobie sprawić elegancki garnitur czy żakiecik.
Ciekawym doświadczeniem była wizyta w kościele. Akurat trafiliśmy na mszę dziecięcą i dzieciaki ubrane w mundurki szczelnie wypełniły mury kościoła.
Dzięki temu, że hotel był zlokalizowany z dala od centrum turystycznego jak i od plaży, ceny w lokalnych knajpkach były bardzo przyjazne. Szczególnie upodobaliśmy sobie naleśniki ryżowe Banh Xeo. Szczęśliwie u Wietnamczyków siedzących przy sąsiednim stoliku podejrzeliśmy jak się to je: należy włożyć naleśnik w papier ryżowy, nałożyć do środka dodatków warzywnych i maczać w sosie. :) Jak się to już wie, to można się zajadać, pycha!
Na mieście można z kolei kupić grillowane specjały typu ośmiornice lub żaby :)
Lokalną specjalnością jest grillowany papier ryżowy z dodatkami. Smakuje całkiem ok.
Zanim przejdę do „konkretów” jeszcze mała ciekawostka związana ze śniadaniami. Wygląda na to, że Wietnamczycy mają zupełnie inne wyobrażenie na ich temat, bo praktycznie zawsze dostępne są podczas śniadań dania … obiadowe :)
Fantastyczną rzeczą związaną z Wietnamem jest mnogość egzotycznych owoców. Jeśli ktoś wie co to jest to zielone, proszę o informację. Nam powiedzieli "apple", ale jabłka to zupełnie nie przypomina. :)
Wracając do Hoi An… Z samego rana Hoi An sprawia zupełnie inne wrażenie niż wieczorem, na starym mieście pustki
Rowerem można pojechać w przeciwnym kierunku, czyli na plażę. Po drodze warto zatrzymać się w wiosce Tra Que, trzeba skręcić w prawo kawałek za mostem. Tutaj można zobaczyć poletka na których uprawiane są zioła i warzywa. Są nawet organizowane wycieczki z Hoi An, jakby ktoś chciał poznać temat dogłębnie. :) Nam wystarczył rzut oka i pojechaliśmy dalej w kierunku plaży.
Jadąc dalej główną drogą mija się sprzedawców owoców morza i tuż przy plaży właścicieli parkingów, którzy usiłują zatrzymać rowery.
Ostatecznie dojeżdżamy do plaży An Bang, gdzie faktycznie wjazd z rowerami jest wzbroniony. My jednak tylko zerknęliśmy, jak dla nas An Bang była zbyt zatłoczona i udaliśmy się dalej.
Jeśli skręci się w lewo w pierwszą przecznicę jadąc od plaży An Bang i wytrwale jedzie tą drogą, nie zważając, że na sto metrów zamienia się w piaszczystą, to wkrótce dojeżdża się do wejść na niewielkie, kameralne plaże.
My zjechaliśmy w tą dróżkę:
I po chwili byliśmy na „Holiday Beach”
Idea jest taka: właścicielka udostępnia parking oraz leżaki w zamian za zakup jedzenia lub picia. Ceny nie są specjalnie wysokie i za 6-8zł od osoby mieliśmy zimny napój i możliwość korzystania z leżaków jak długo chcieliśmy.
Takimi łupinkami Wietnamczycy pływają.
Alex była szczęśliwa, bo morze pełne było wspaniałych muszli
Wstajemy wcześnie rano i już za piętnaście piąta wychodzimy z hotelu. Dlaczego tak wcześnie? Wybieramy się do dżungli na wschód słońca, a konkretnie chcemy odwiedzić kompleks świątynny My Son. Dystans 40km pokonujemy w ponad godzinę i gdy zjawiamy się na miejscu okazuje się, że oprócz kilkunastu współtowarzyszy z autobusu i obsługi nie ma nikogo. To niesamowite uczucie widzieć dżunglę budzącą się do życia i ruiny hinduskich świątyń w promieniach wschodzącego słońca. Choć trzeba być nieco ostrożnym, bo zdziwione węże w pośpiechu uciekają na nasz widok.
Gdzieniegdzie widać charakterystyczne doły, to leje po amerykańskim bombardowaniu z czasów wojny.
Miłym akcentem jest to, że przewodnik wielokrotnie wspomina, że polska ekipa konserwatorów zabytków w znaczący sposób przyczyniła się do odrestaurowania tego miejsca. Zresztą najlepszym dowodem, że Wietnamczycy pamiętają jest znajdujący się w Hoi An pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego, kierownika ekipy konserwatorskiej. To ciekawa postać, więcej można dowiedzieć się tutaj:
https://pl.wikipedia.org/wiki/Kazimierz_Kwiatkowski
Zadowoleni wracamy o 10:00 do hotelu i szczęśliwie śniadanie jeszcze jest dostępne.
Na ulicach z kolei widać przygotowania do świętowania pełni księżyca
Wielką popularnością cieszy się tutaj gra Xiang-Qi i ludzie zbierają się na ulicy lub specjalnych ‘lokalach’ by pograć.